Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

jej coś powiedzieć. Zysmanówna wybuchnęła swoim ostrym śmiechem.... Misia Pichelówna syknęła:
— To świnia! Nawet kapelusza zdjąć nie raczył.
Po chwili zaś półgłosem zapytała Magdę:
— On się tobie podoba?
— Brrr — z niepodrabianym wstrętem wstrząsnęła się Magda.
— Wiedziałam, że nie jesteś głupia. I nie daj się zbujać. Uważaj. Odstaw go i już. Poco tu wścibia swoją mordę? Czego on chciał?
— Czepia się — wymijająco odpowiedziała Magda.
— A ty jego wont.
— Pewno. Tylko trudno.
— Bo co?
— Ile razy wychodzę, to się przywala.
— Czekaj, to wyjdziemy razem — z radością w oczach warknęła Pichelówna — już ja mu potrafię... Odprowadzę cię do domu. Powiadam ci, że szkoda cię dla takiego ćwoka.
Magdę raziła ta ordynarność Misi, ale teraz wdzięczna jej była za życzliwość. Misia była córką dozorcy domu z ulicy Zielnej. I Magdzie przyszło nagle na myśl, że może jej ojciec będzie mógł znaleźć w swojej kamienicy jakiś pokoik do wynajęcia.
— Dziękuję ci — zaczęła — ale nie masz mnie co odprowadzać, bo niema dokąd...
— Jakto?
— A no... Nie mieszkam nigdzie....
Pokrótce opowiedziała Pichelównie, że nie posiada dokumentów, że musiała wyprowadzić się od Zosi, a teraz od Joli.
— Dlaczego?
— Tak — odpowiedziała wymijająco.