Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

— I pewno — niezdecydowanie odpowiedziała Magda.
— Rzeczy masz dużo?
— Gdzież tam, walizka i maleńki koszyczek.
— To się tu postawi — wskazała kąt za stołem — a teraz chodźmy spać.
Szorstka była i taka burkliwa, ale Magda miała dla niej teraz ogromną wdzięczność. Już leżąc przytuliła się do niej i pocałowała w policzek.
— Dziękuję ci, Misiu, jesteś bardzo dobra — zaczęła szeptem, lecz w odpowiedzi usłyszała tylko:
— Śpij i nie zawracaj głowy...
Na łóżku było twardo. Widocznie siennik od dawna nie był zmieniany. Pomimo to Magda zasnęła natychmiast.
Nie słyszała dzwonków spóźnionych lokatorów, ani chrapania śpiących obok, ani płaczu dziecka, ani krzątaniny, która rozpoczęła się tu wczesnym rankiem.
Obudziła się, gdy już było całkiem jasno. Misia widocznie wstała wcześnie, w izbie nie było nikogo oprócz starej kobiety, matki dozorczyni, która siedziała na stołku przy kołysce i karmiła dziecko z butelki. Łóżka były już zasłane i piętrzyły się na nich stosy poduszek.
Zdołu dochodził gwar romowy, zaś z podwórza hałas trzepanych dywanów. Widocznie musiało już być po dziewiątej, gdyż przed dziewiątą trzepać nie wolno.
Leżąc z zamkniętemi oczyma Magda zaczęła rozmyślać nad tem, co ma dalej robić. Tuła się po różnych obcych kątach, a przecież tu na dłużej nie zo-