Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

stanie. Nie po to zerwała z dometm, by zejść do stróżówki.
Przypomnienie ojca napełniło ją rozgoryczeniem. Cała wina była przecież po jego stronie. Co będzie, jeżeli się okaże, że zostanie matką? Cóż w tem zawiniła?... Dlaczego teraz musi jak zapędzone zwierzę wycierać kąty po obcych, szukać noclegu w stróżówkach...
I zwolna ogarniało Magdę pragnienie zemsty, zwolna lecz coraz silniej. Jakże chętnie rzuciłaby teraz przed oczy ojcu swój upadek, swoją nędzę. Mało tego! Poszłaby na ulicę sprzedawać się byle przechodniowi, by całe Powiśle wiedziało, czem jest córka pana Nieczaja!
Pod zamkniętemi powiekami zarysował się wyraźnie obraz ojca: twarz sina, ponura, z sinemi workami pod oczyma i wielką pięść głucho bijącą w szerokie piersi i chrapliwy jęczący głos:
— Boże! bądź miłościw mnie grzesznemu!...
I zrobiło się Magdzie żal, strasznie żal tego surowego silnego człowieka, który tam, samotny i milczący cierpi przez nią. Jeszcze wszystko byłoby do naprawienia. Pobiegłaby, upadła przed nim na kolanach, zaklęłaby najświętszemi słowami, łzami polałaby jego ręce... Jeszcze wszystko byłoby do naprawienia, gdyby... gdyby nie tamta noc, gdyby nie zaczajona w niej samej bezlitosna groźba macierzyństwa. Teraz już nie ma prawa wrócić, nie ma prawa przysięgać. Nie zostało jej nic. Nic nie ma do stracenia i nic do odzyskania.
Jeszcze kilka dni, a później śmierć.
I śmierć Magdzie nie wydała się niczem strasznem. Zwykłe zakońcenie. Umrze i wszyscy o niej zapom-