Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

świeże. Magda jadła, chociaż wcle nie była głodna. Bała się, by nie podejrzewano jej o grymasy.
— A rodzice pani gdzie mieszkają? — odezwała się niespodziewanie dozorcowa.
— Na Dobrej — po chwili wahania odpowiedziała Magda — tylko ojciec. Matka nie żyje.
— W Warszawie — twierdząco zauważyła dozorcowa.
— Tak, proszę pani.
— Miśku! Idziesz? — krzyknęła dozorcowa.
— Już.
Po chwili stóżówka opustoszała. Misia wyszła z matką, rzuciwszy na odchodnem Magdzie, że za godzinę — dwie wróci. Magda, zebrawszy okruszyny, umywszy kubek i łyżeczkę, sama zabrała się do mycia, bojąc się tylko, by kto nie nadszedł. Później, nie wiedząc, co ma z sobą robić, weszła na górę.
— A nie głodna panienka? — zapytała ją staruszka z nad kołyski.
— Broń Boże, proszę pani. O, jakie śliczne maleństwo — dodała nieszczerze, nachylając się nad kołyską.
Dziecko mogło mieć trzy lub cztery miesiące. Było blade i jakby obrzękłe. Rzadkie jasne włosy tłusto zwijały się kosmykami na wydętej czaszce.
— To wnuczka, czy wnuczek pani? — zagadnęła uprzejmie.
— Ho, ho!... wesoło zakrzyknęła staruszka — żeby wnuczek! Prawnuczek. Feliksa syn. Prawnuczek najdroższy. Sierotka moja maleńka.
— Jakto, sierotka?
— Ano, bez matki. Matka przy porodzie umarła. Bie-