Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/177

Ta strona została skorygowana.

o owym narzeczonym Misi, że trudno było wątpić.
I nagle w oczach Magdy jej własne nieszczęście wydało się czemś nieskończenie małem. Teraz, gdy mogła już sobie wytłumaczyć wieczną ponurość Misi, wieczną jej szorstkość, zdawało się Magdzie, że ta dziewczyna jest wielką bohaterką. Oczywiście to było straszne: zakochać się w podobnym człowieku, ale żyć z tem, cierpieć i milczeć, to była sztuka nielada.
To też, gdy Misia wróciła, Magda patrzała na nią zupełnie innemi oczyma, co musiało zwrócić i jej uwagę, bo odciągnąwszy Magdę w kąt powiedziała:
— Pewno ci babka na mnie różnych rzeczy nagadała. Ale ty patrz! Nie bądź świnią. Prawda, czy nie prawda, nie rozpowiadaj w teatrze. Rozumiesz?
Magda, ma się rozumieć, najsolenniej przyrzekła o niczem nie mówić, jednocześnie zarzekając się, by o czemkolwiek wiedziała. Jednakże, gdy szły razem na próbę i gdy Misia znowu zaczęła ją podbechtywać przeciw Kornatowi, Magda nie wytrzymała:
— Ty wogóle musisz mieć bardzo złe zdanie o mężczyznach — powiedziała z naciskiem.
— Niby dlaczego?
— Tak... Niby przez tego twego.
Misia aż przystanęła,
— Słuchaj, Magda, ja wiem, co robię — zmarszczyła brwi — a ty gębę trzymaj na kłódkę.
— Czy ja coś mówię?... — oburzyła się Magda.
— Nie mówisz, ale myślisz. Myślisz, że taki Kornat jest sto razy lepszy od mojego chłopca. Tak myślisz, bo jesteś głupia. Gdybyś go kochała, to byłby lep-