Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

kretyna! W tem za grosz nie było ani rymów, ani sensu!
— Ty sobie za wiele pozwalasz — wtórował zachłystujący się głos Cykowskiego.
W ogólnym hałasie nikły wykrzyki Kornata. Na korytarzu zrobił się tłok, w którym napróżno miotał się inspicjent Torbiak, głosem rozpaczliwym wywołując tych, którzy występowali w kolejnym skeczu:
— Ja przez was karę za opóźnienie zapłacę! Do choroby z takim bałaganem!
Do garderoby Iwonek wpadł Bończa. Wargi mu drgały ze złości:
— Gdzie ona jest?! — huknął.
A gdy Magda nieśmiało wysunęła się naprzód, obrzucił ją pogardliwem spojrzeniem:
— Po przedstawieniu masz się zgłosić w kancelarji. Nam nie potrzeba załatwiania waszych fizjologicznych potrzeb na scenie. Psiakrew!
Huknął drzwiami, a Magda rozpłakała się. Nikt jej nie pocieszał, bo zgóry było wiadome: dyma. Podniosła się natychmiast zbiorowa dyskusja. Wszystkie zgadzały się, że to wielka niesprawiedliwość, żeby Magdę wylewano za bezczelność Kornata. Ale nie było na to rady.
Prawie wszyscy aktorzy zagadywali Magdę, dopytując się, co i dlaczego się stało. Wszyscy byli zadowoleni z jednego, że Kornat zblamował się i że przytarto mu nosa. Natomiast nikt nie wątpił, że i Magda zasłużyła na potępienie. Uważano ją za kochnkę znienawidzonego kolegi, którego bufonada i opryskliwość niejednemu dały się we znaki.
Do kancelarji Magda szła, jak na ścięcie. Zastała tu dalszy ciąg awantury. W okropnie zadymionym pokoju