Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

Cykowski, Bończa, Michałek, kapelmistrz Czopski, redaktor Czubarek i jeszcze jeden autor od skeczów, Nieklasiński; sprzeczali się i skakali sobie do oczu. Na Magdę nikt spoczątku nie zwrócił uwagi. Dłuższą chwilę stała pod drzwiami, aż Cykowski dostrzegł ją i wrzasnął:
— Czego?!
— Pan Bończa kazał mi... — zaczęła.
— Tak, tak — potwierdził Bończa — chodźno.
Przeszli do drugiego pokoiku, wypłaszając stamtąd woźnego, zajętego obliczaniem bilonu.
— Pytam ciebie, co ty wyprawiasz? — zaczął Bończa — od paru miesięcy jesteś w teatrze, a pozwalasz sobie na djabli wiedzą co!
— Kiedy ja, panie dyrektorze... — próbowała bronić się.
— Co ty? Co ty?... Nie wystarcza wam łóżko?... Więc używajcie sobie pod łóżkiem, na dachu, w tramwaju, psiakrew, ale nie na scenie! Rozumiesz!? Ja na to nie pozwolę!
Magdzie zakręciły się w oczach łzy, a gardło tak ścisnęło, że słowa wydobyć nie mogła. Za co, za jaką winę miała znosić to wszystko i to od niego, od Bończy, od jedynego człowieka w całym teatrze, od jedynego w Warszawie, dla którego czuła najwięcej sympatji.
Bończa tymczasem w dalszym ciągu wymyślał jej nie przebierając w słowach, zjadliwie, bezlitośnie. Wreszcie powiedział:
— Na ten raz ci daruję. Twój najdroższy uparł się, że zerwie kontakt, jeżeli się ciebie wyleje. Ale na przyszłość uważaj!
Magdzie krew uderzyła do głowy:
— Ja nie chcę! — wybuchnęła.