Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

— Czego nie chcesz? — spojrzał na nią ze zdumieniem i lekceważeniem.
— Nie chcę zostać! Wolę pójść na ulicę.
— No, na to masz zawsze czas — zrobił dowcipną minę, ale Magda już tego nie słyszała. Ogarnęła ją wielka złość i żal. Sama nie zdawała sobie zbyt dobrze sprawy z tego, co mówi. Słowa wyrywały się z niej same. Nie chce, nie ma zamiaru zostać w teatrze, gdzie jest taka niesprawiedliwość, gdzie taki bałwan, taki kabotyn, jak Kornat, czepia się, urządza różne hece, a później z jego łaski ona, nic nie winna, ma przykrości. Ona pluje na jego łaskę i na niego, ma do niego wstręt i żeby Bończa nie myślał, to niech zapyta, co zrobiła z kwiatami, które od Kornata dostała, i te róże, co w garderobie Bończy postawiła, to też z tego kosza, a on, oczywiście, nawet zauważyć ich nie raczył: traktuje ją, jak psa. I za co? Za co?...
Trzęsła się cała, a po twarzy spływały jej łzy. Szeroko otwartemi oczami już niemal z nienawiścią patrzyła wprost w oczy zaskoczonego i nagle znieruchomiałego Bończy. Musiała krzyczeć bardzo gołśno, gdyż nawet w sąsiednim pokoju za chwilę zapanowała cisza.
— Wiesz, mała — odezwał się niespodziewanie spokojnym głosem Bończa — że ty masz pierwszorzędne warunki głosowe?... I ekspresję!
Nie zrozumiała, co do niej mówił. Ponieważ zaś nie czuła się pewnie na rozedrganych nogach, oparła się o drzwi. Aż wstrząsnęła się, gdy uczuła na głowie dotyk jego ręki:
— Więc to od ciebie te róże? — zapytał tonem tak ciepłym, jak ten, którego używał w konferensjerce.
— Odemnie — zaszlochała.
— Bardzo pięknie... Jakie ty masz miękkie włosy. To