Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/184

Ta strona została skorygowana.

rzadko się zdarza. Rude włosy zwykle bywają szorstkie. To naturalny kolor?
— Tak — uspokajała się, lecz wciąż nie odrywała rąk od twarzy.
— Więc ty nie żyjesz z nim?
— Nienawidzę go — odpowiedziała szczerze.
— No, to już dobrze. Nie płacz. Czego się mazgaisz? Idź już do domu. Dowidzenia.
Bez ceremonji wziął ją dwoma palcami pod brodę i lekko, bez nacisku, pocałował w same usta.
— Dowidzenia — powtórzył — a ty masz naprawdę dobry głos i silną ekspresję. Uczyłaś się śpiewu?
— Nie — potrząsnęła głową — ale śpiewam trochę.
— No, dobrze... Hm... Od premjery będę miał trochę wolnego czasu. Przypomnij mi się wówczas. Zobaczymy. A teraz zapudruj nos, dobranoc.
Przed teatrem spotkała Biesiadowskiego. Nie widziała go już od kilku dni. Ostatnio był u niej, gdy mieszkała jeszcze na Złotej. Zaczął opowiadać o ojcu, o swoich interesach, o swojej tęsknocie za nią.
— Nawet pan mnie nie zapytał — zirytowała się, gdy już stali przed bramą na Zielnej — czy nie jestem głodna.
— Jezusie! — klasnął rękami. — Toż trzeba było powiedzieć! Chodźmy!
— Nie!... — uparła się. — Nie zapytał pan też, co się ze mną dzieje? A szkoda. Dowiedziałby się pan może czegoś ciekawego. Ale pan tylko o sobie myśli.
— Panno Magdalenko! — zawołał z wyrzutem.
— Tak, tak — nie dała mu dojść do słowa — nawet nie zainteresował się pan, dlaczego idziemy tu, nie na Złotą!
— Tak jakoś zagadałem się...