Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

niechcenia i patrząc w inną stronę, ale zawsze i to już było coś.
Kornat na próbie miał zajście z Malskim, który nie umiał w porę czegoś tam powiedzieć i wskutek tego skecz próbowano aż dziesięć razy. Zirytowany, nawymyślał mu od idjotów i pchnął tak, aż Malski potknął się o drabinę i upadł.
— Jak pan może! — krzyknęła Magda, wprost pragnąc wszcząć z Kornatem awanturę, lecz on odrazu uspokoił się, zaczął tłumaczyć się przed Magdą i nawet przeprosił Malskiego.
— Widzisz, moja miedziana królewno — pociągnął ją za rampę — dla ciebie jestem gotów znosić nawet upokorzenia.
— Niech pan mnie puści — szarpnęła się śmiało — ładnie mnie pan wczoraj urządził.
— Kocham cię.
— Pan? — wzruszyła ramionami.
— Przed całą salą, przed całym światem mogę to powiedzieć. Chcesz?... Dziś na drugiem przedstawieniu zrobię taki kawał, że Cykowskiego szlag trafi, a tego drugiego gudłaja, Czubraka, na noszach wytransportują.
— A niech pan robi, co się panu podoba — odpowiedziała opryskliwie — cóż to mnie obchodzi?
On jednak zbyt zajęty był swoim planem:
— Ułożyłem sobie nowy tekst. Zobaczysz.
— Nic nie zobaczę, bo mnie przez pana omal nie wyleli.
— Nie bój się — zaśmiał się — niechby się ośmielili!
— Ale ja nie chcę, rozumie pan, nie chcę. Niech pan mnie da spokój — wybuchnęła.