nie niezadowolony z ich towarzystwa. Często spoglądał na zegarek i pochrząkiwał. Magda natomiast oswoiwszy się szybko z nowymi znajomymi, była uszczęśliwiona ich obecnością. Tak właśnie tak wyobrażała sobie wyższe sfery, ludzi żyjących dostatnio, pięknie i wygodnie, umiejących ładnie mówić, jeżdżących własnemi limuzynami, mieszkających w olbrzymich pałacowych mieszkaniach i jeżdżących zagranicę dla własnej przyjemności.
I ona podobała się tym panom. Odczuwała to całkiem wyraźnie z ich spojrzeń, z uśmiechów, ze sposobu zwracania się do niej. Nie było w tem natarczywości, tak znanej u różnych mężczyzn kręcących się za kulisami, ani lekceważenia. Traktowali ją, jak wielką damę, chociaż zaraz na wstępie i bez ogródek, powiedziała, gdy dyrektor Stęposz mówił coś o szczęściu oglądania jej piękności:
— To nie jest żadne szczęście, panie dyrektorze, Niestety nie jestem piękna, to raz, a powtóre tańczę w Złotej Masce i każdy może mnie oglądać za te kilka złotych, które płaci się za bilet.
— Więc pani jest artystką? — zapytał prezes.
— Tak, — szybko odpowiedział Piotrowski.
W jego pośpiechu Magda jednak dopatrzyła się obawy, by ci panowie nie dowiedzieli się, że jego towarzyszka jest zwykłą „girlsą“.
— Wstydzisz się mnie? — pomyślała — poczekajże!
I wypaliła wprost:
— O, daleko mi do tytułu artystki. Jestem zaledwie jedną z dwunastu bezimiennych tancerek z zespołu pani Iwony Karnickiej.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/191
Ta strona została skorygowana.