go przyjaciół, a później jeszcze obraża się. I o co?
— Myli się pani — zaczął lodowato, lecz przerwała mu:
— Albo będzie pan mówił po ludzku, albo pójdę sama.
— Mówię chyba grzecznie?
— Za zimno jak na dzisiejszy i tak zimny wieczór. Brrr — wstrząsnęła się — jesień.
— Więc pojedziemy taksówką?
— Nie. Pan jest tak chłodny, że w taksówce jeszcze bardziej zmarznę. Idziemy pieszo.
Milczeli przez chwilę. Wreszcie Piotrowski zaczął wzruszonym głosem:
— Trudno ode mnie żądać, żebym był słodki jak cukierek. Jest pani ze mną i wystarcza, by do stolika przysiadło się paru starych kawalerów, a już pani rozpływa się i na mnie nie raczy wogóle zwracać uwagi.
— Co też pan opowiada! — oburzyła się.
Stał się czupurny jakiś i przemawiał tak, jakby była conajmniej jego żoną:
— Nie powinna pani była — oświadczył wreszcie z naganą w głosie — nie wolno pani było obiecywać im, że pani przyjdzie.
— Niby dlaczego?
— Bo to, bo... to wygląda na... polowanie na kieszeń tych obrzydliwych pierników.
— Ach, tak?... — zatrzymała się. — No, to żegnam pana!...
— Ależ panno Magdalenko!
— Żegnam. Nie chcę pana narażać na towarzystwo ulicznej dziewczyny, polującej na cudze kieszenie.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/193
Ta strona została skorygowana.