Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/194

Ta strona została skorygowana.

Szybko skręciła i przeszła na drugą stronę ulicy. W gruncie rzeczy wcale nie gniewała się na Piotrowskiego i tylko udawała obrażoną. Chciała tylko „podciągnąć" go, by na przyszłość nie rozpuścił się niczem bicz dziadowski. Wiedziała zresztą, że Piotrowski tak jej nie zostawi.
I rzeczywiście, zanim uszła pięćdziesiąt kroków dopędził ją cokolwiek zdyszany, a zrównawszy się zaczął tłumaczyć się żałośliwie i prosić o przebaczenie.
— Pani mnie źle zrozumiała, zapewniam panią, że nawet przez myśl mi nie przeszła chęć obrażenia pani — powtarzał wciąż.
Nie odzywała się zupełnie kontenta, a on coraz żarliwiej dowodził, że właśnie uważa ją za najuczciwszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek spotkał, że żywi dla niej olbrzymi szacunek, że tylko zdawało mu się, iż jako niedoświadczona, tak młodziutka przecie kobieta, nie zorjentowała się w istotnym sensie zaproszeń owych wstrętnych pryków.
Ponieważ Magda wciąż milczała, stawał się coraz pokorniejszy. Nakoniec przed samym teatrem wspaniałomyślnie mu przebaczyła:
— No, już dobrze — powiedziała — niech tam.
— I nie gniewa się już pani?
— Dotknął mnie pan bardzo boleśnie.
— Panno Magdaleno! — złożył ręce.
— Jeżeli się jest „girlsą", trzeba być na podobne traktowanie przygotowaną — westchnęła.
To zmusiło Piotrowskiego do nowych przeprosin. Wprost bliski był płaczu.
— No, już dobrze, dobrze — zakończyła z uśmie-