Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/195

Ta strona została skorygowana.

chem, gdy spojrzawszy na zegarek stwierdziła, że ledwie zdąży się ubrać.
— Można jutro po próbie przyjść? — zapytał już zdaleka w bramie.
— Dobrze! — skinęła głową.
— Przepraszam! — krzyknął jeszcze za nią.
W garderobie zastała list od Kornata. Brzmiał krótko:
„Muszę się z Tobą koniecznie rozmówić. — Twój Leon“.
Magda podarła list i wrzuciła do kosza. Postanowiła w każdym razie nie spotykać się z Kornatem nigdzie na osobności.
Po przedstawieniu ułatwił to jej Biesiadowski, czekający w bramie. Biedak był odświętnie ubrany i tak widocznie przejęty ostatnią nauczką, że zanim przywitał się, zaczął od propozycji pójścia na kolację.
Ponieważ była głodna, a pozatem rozbrojona jego poczciwością, zgodziła się natychmiast.
Weszli do eleganckiego lokalu, gdzie Biesiadowski czuł się odrobinę nieswój. Dopiero po kwadransie oswoił się i zaczął od pytania:
— Panno Magdaleno, przecie to, co mi pani powiedziała wczoraj, to oczywiście nieprawda?
— Co? Co powiedziałam? — udała naiwną.
— No o tym... No, że pani ma... tego...
Słowo kochanek nie chciało mu przejść przez usta. Męczył się i czerwienił, wbijając oczy w talerz z rumsztykiem.
— Że mam kochanka?... Proszę pana — wzruszyła ramionami — a cóż to byłoby w tem dziwnego?... Nie pamięta pan, co pan sam i mój ojciec mówiliście o dziewczętach pracujących w teatrze?...