Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/198

Ta strona została skorygowana.

Nie było rady i musiał pójść. W „Adrji“, wielkim nocnym dancingu, Biesiadowski był pierwszy raz w życiu. W środku olbrzymiej sali tańczyło kilkadziesiąt par. Kolorowy półmrok i hałas orkiestry, tłum elegancko ubranych ludzi i gąszcz stolików oszołomił go trochę.
I Magda, która była tu zaledwie dwa razy, nie czuła się dość pewnie, ale nadrabiała miną. Musiała przecież wobec Biesiadowskiego udawać światową kobietę. Dlatego przybrała lekko znudzony i obojętny wyraz twarzy, co widząc Biesiadowski zaproponował:
— Chodźmy lepiej do domu, co tu...
— Stoliczek dla pana dyrektora? — wyrósł tuż przy nich kelner.
— Tak, tak — potwierdziła Magda.
— Służę, państwo pozwolą.
Gdy już usiedli, Biesiadowski zapytał Magdę.
— Dlaczego on mnie nazywa dyrektorem?
— Tak sobie, co mu szkodzi.
Kelner rozłożył na stoliku kartę win, a oceniając swem wprawnem okiem powody wahań niedoświadczonych gości, sam zaproponował jakieś koktajle.
— Tak, dobrze, niech pan to da — czemprędzej zgodził się Biesiadowski.
— Słucham pana dyrektora.
— On jednak musi mnie brać za kogoś innego — wciąż niepokoił się Biesiadowski.
Magda już go jednak nie słuchała. Zbyt silnie absorbowało jej uwagę całe otoczenie. Przy niektórych stolikach siedziały pięknie wystrojone kobiety, połyskującemi brylantami, roześmiane, wydekoltowane. Mężczyź-