Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/202

Ta strona została skorygowana.

śmiechnął się i przesunąwszy końcami palców po jej podbródku, odszedł.
Taki właśnie był ostry i dobry, taki męski, taki właśnie Magdzie się spodobał.
Zdobycie dokumentu poszło łatwiej niż przypuszczała. Nie chąc ryzykować spotkania ojca, wyprawiła po ów wyciąg jedną z koleżanek, a sama tylko zatelefonowała do rządcy oświadczając, że jest chora i osobiście przyjść nie może.
Na szóstą poszła do kawiarni i pierwszą osobą znajomą, którą dostrzegła, był Kornat. Siedział z jakimś jeszcze facetem i na widok Magdy zerwał się, usiłując przecisnąć się do niej między stolikami.
Udała, że tego nie spostrzega. Czemprędzej przeszła aż do końca. Starsi panowie byli już wszyscy w komplecie.
Powitano Magdę owacyjnie i to z takim rumorem, iż nadbiegli aż trzej kelnerzy, by przyjąć zamówienia na — jedną filiżankę kawy. Usadowiła się w sam czas na jednym z pięciu zaofiarowanych jej foteli, by zobaczyć sromotny odwrót Kornata. Był to już drugi afront publiczny, jaki mu zrobiła. Usiadł z miną wściekłą i zaciętą, której nie mógł zamaskować robionym półuśmiechem.
— Będzie mścił się — pomyślała Magda, lecz nie miała czasu na żadne rozważania, gdyż wszyscy jej towarzysze zasypywali ją pytaniami.
I nie pytali o nic przykrego, ani o żadne sprawy zbyt osobiste. Często jeden odpowiadał drugiemu na pytanie zadane Magdzie, często mówili dowcipy; opowiadali przytem jakoś lekko i krótko i nawpółżartobliwie przeróżne historje, czy to ze swego życia, czy też anegdotki. I robili to wszystko tak jakoś inaczej, tak elegancko, z taką niefrasobliwością, a każda rzecz była ciekawa,