Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

każdej słuchało się z nieudawanem zainteresowaniem. Magda przytem dobrze odczuwała, że podoba się im, że podoba się dlatego, że jest ładna i młoda, a może także z tej racji, że takim starszym bogatym wygom, takim lwom salonowym, z których każdy musiał w życiu mieć setki kobiet, zdawać się mogło, że skoro mają do czynienia z „girlsą“, to mogą liczyć na łatwą zdobycz.
I to jednak nie obrażało Magdy, a nie obrażało z tego powodu, że podobnego podejrzenia, chociaż niewątpliwie uzasadnionego, nie potwierdzali niczem. Traktowali ją z niezmiennym szacunkiem, bawili jak bawiliby pannę ze swego środowiska, żartowali nawet dość zjadliwie, ale jeden z drugiego, na niby usiłując zniechęcić Magdę do rzekomego rywala.
Świetnie, wprost świetnie czuła się z nimi. Właśnie ile razy myślała dawniej o swojej przyszłości, o swojej karjerze, jako cel, dla którego warto było walczyć, znosić różne przykrości, poświęcać się, widziała — wówczas jeszcze w mglistych zarysach — takie życie, takie otoczenie, takich ludzi, jak ci.
— To jest kultura — sformułowała sobie wszystkie rzeczy.
A pod słowem „kultura“ rozumiała: elegancję i umiejętność ładnie prowadzonej rozmowy, i wykształcenie, i bogactwo, i stosunki, a nadewszystko takie wychowanie i sztukę obracania najpoważniejszej rzeczy w żart, lub żartu w poważną kwestję, gdy tego potrzeba.
Naprzykład pewna była, że żaden z tych starszych panów nie zerwałby się od stolika, a później nie siedział z twarzą rozjuszonego buldoga, jak Kornat.
W teatrze mieli słuszność, nazywając go chamem.