Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/204

Ta strona została skorygowana.

W teatrze wogóle znają się na ludziach. Wiedzą, za co lubią Berczyńskiego, dlaczego życzliwie mówią o siostrach Stelli, czy Michaliku, a dlaczego nie omijają żadnej sposobności, by pocichu zrobić na złość kapelmistrzowi Czopskiemu. Tylko co do Bończy nie mają racji.
W gruncie rzeczy nie zrobił on jeszcze nikomu świństwa, a że trzyma się nieco nauboczu i jest wymagający, to chyba i nie może być inaczej. Doszłoby do bałaganu, taka banda to wlazłaby mu na głowę.
Przez mgnienie zastanowiła się, czy Bończa nie jest z tegoż gatunku, co ci panowie? Może i oni w swoich bankach, fabrykach, czy przedsiębiorstwach są tacy, jak on w teatrze?... W takim razie poza teatrem byłby podobny do nich?...
I zrozumiała, że to zupełnie coś innego.
Starsi panowie tymczasem prześcigali się w zapewnianiu Magdy, że jest unikatem. Kiedyś, nawet niedawno, cieszyli się, że siadują tu sami, bez towarzystwa kobiet, a teraz przekonali się, że o wiele, że nieporównanie milej spędza się czas, gdy się wśród siebie ma takie arcydzieło, cyzelowane w czerwonem złocie, „taki klejnot w srebrnej oprawie naszych przedwcześnie osiwiałych głów“.
— No, nie zapominajcie i o drugim klejnocie — wtrącił poważnie dyrektor Balzer, — nie zapominajcie o tej różowej perle.
Tu wskazał łysinę ministra i znowu śmieli się wszyscy.
O siódmej Magda zaczęła się żegnać, lecz wytargowali u niej jeszcze dziesięć minut, z tem, że samochód prezesa Godzińskiego odwiezie ją do teatru.