W teatrze, jak zwykle w ostatnich dniach przed premjerą, podczas przedstawień, idących ćwierć-kompletami, a czasem samą „watą“, nastrój był ospały. Przerwy robiono długie, aktorzy odniechcenia odwalali swoje numery. Za kulisami ziewano.
Kornat udał, że ma czkawkę i w drugiej części nie pokazał się na scenie wcale. W istocie zrobił to dlatego, by rozmówić się z Magdą. Wepchnął ją do swojej garderoby i z miejsca zaczął się zgrywać:
— Co ty ze mną wyprawiasz!? Ja od zmysłów odchodzę!
Spojrzała mu prosto w oczy:
— Niepotrzebnie pan odchodzi — wzruszyła ramionami — to nic panu nie pomoże.
— Kłamiesz! Ty mnie kochasz!
Z całej siły ścisnął jej ręce. Magdę zabolały mięśnie, lecz pomimo to przybrała spokojny i wzgardliwy wyraz
twarzy:
— O, a mnie zdawało się, że pana niecierpię, tak, że brzydzę się panem. Brzydzę się — powtórzyła z naciskiem.
— Ach, jaka ty jeszcze jesteś głupia!
— Możliwe.
— Więc dlaczego oddałaś się mi wtedy? Dlaczego? — spytał.
Cóż miała mu na to odpowiedzieć? Jak się tłumaczyć? Jakiemi argumentami przekonywać?... I poco?
Wydęła wargi:
— Taką miałam fantazję.
— Kłamiesz.
— Proszę mnie puścić! — szarpnęła się.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/205
Ta strona została skorygowana.