Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/206

Ta strona została skorygowana.

— Przyjdziesz dzisiaj do mnie? Musisz! Czy rozumiesz, że musisz?!
Wtedy wybuchnęła śmiechem: Jakże dobrze znała te słowa z płyty gramofonowej, którą tak zachwycała się jeszcze w domu, na Dobrej.
— Czego się śmiejesz, ty... ty... — odskoczył jak oparzony.
Roztarła zgniecione ręce i zanuciła:
— „Czy rozumiesz, że to nakaz, to litość, to mus...“ — Znam to. Pięknie to pan śpiewał przed dwoma laty. A teraz panu powiem, że rzeczywiście byłam głupia. Więcej niż głupia. Ale już nie będę. Może pan być pewien, że nie. A mówiąc poprostu, niech pan będzie łaskaw dać mi nareszcie święty spokój.
— Pożałujesz tego! — zastąpił jej drogę.
— Grozi pan i za co?... Pytam, za co?...
Stali tak chwilę naprzeciw siebie. Nie odpowiedział ani słowem. Magda wyminęła go i wyszła na korytarz. Aż sama sobie dziwiła się, że była tak spokojna, tak opanowana. Nie czuła już do Kornata ani żalu, ani nienawiści. Poprostu wykreśliła go.
Na zakręcie korytarza spotkała Bończę.
— No, mała — powiedział — nie zapominaj o tem, że w piątek masz przyjść do mnie. O czwartej.
Ponieważ przedtem nie wspominał wcale o tem, uśmiechnęła się:
— Nie zapomnę, ale pan dyrektor nie mówił.
— Więc teraz mówię.
— Napewno przyjdę.
— Zobaczymy, co się da z ciebie zrobić. Tylko... tego... uważasz, nie chwal się tutaj!