Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/209

Ta strona została skorygowana.

Do kawiarni wyrywała się wszakże tylko wtedy, gdy Kamil był zajęty. Wprawdzie bynajmniej nie cieszyła się temi rozstaniami, ale i tamtych panów lubiła. Kamil był zimny. Ani razu, nawet w najczulszych momentach, nie powiedział, że ją kocha. Pomimo to nie wątpiła, że to z jego strony tylko taka maniera. W istocie obsypywał ją prezentami, a jeszcze bardziej przekonywał o swojem ukrywaniu uczucia pieszczotami. Umiał też, siedząc naprzeciw łóżka, przez godzinę przyglądać się jej z tym milczącym zachwytem, który podniecał jeszcze silniej, niż pieszczoty.
Natomiast w chwilę potem, gdy siadał do fortepianu i akompanjował do piosenki, stawał się chłodnym i surowym reżyserem. Nieraz na początku, aż nie mogło jej w takich momentach przejść przez usta imię „Kam“ i mówiła „panie dyrektorze".
Nauka ta była wielką męczarnią. Kamil Bończa nietylko w teatrze, lecz i tu, u siebie, nie lubił chwalić, a wymagał bodaj więcej.
— To jest mydło — wyrokował oschle po wysłuchaniu zwrotki, w którą Magda wkładała całą siebie — to jest amatorskie mydło.
I przerabiał z nią słowo po słowie, gest po geście, przerabiał po dziesięć, dwadzieścia razy z rzędu, aż Magdzie szumiało w głowie, aż przestawała już rozumieć sens śpiewanych słów.
Nigdy nie wyobrażała sobie, by zawód artystki miał być aż tak trudny. Kiedyś zapytała Kamila:
— Czy ty i z Reną Turską musiałeś tak się męczyć?
— Ona ma talent! — odpowiedział.
— A... a ja?
— Ty?... Ty masz osiemnaście lat.