— Nie odmawiaj im tego— uśmiechał się Bończa, wysłuchując sprawozdania Magdy — taki piernik musi chociażby udawać przed swoim personelem, że ma piękną i młodą przyjaciółkę.
— A ty nie jesteś zazdrosny? — pytała.
— Ja? O co?
— No, o mnie.
— Ach, przecie sama mówisz, że mnie nie zdradzasz.
— A jeżeli ja kłamię — upierała się.
— Nie kłamiesz.
— Sam mówiłeś, Kam, że najuczciwsza kobieta kłamie, nawet bez potrzeby, poprostu, żeby na wszelki wypadek mieć wprawę.
— Ale ty nie jesteś jeszcze kobietą — odpowiadał spokojnie.
— Tylko czem?
— Jesteś gęsią.
I tak zbywał ją żartami. Oczywiście nie był zazdrosny. Nie był też zazdrosny o Biesiadowskiego, który co kilka dni przychodził po dawnemu pod teatr. Wiedział, że o takich niema co być zazdrosnym. Magda zaś nie znała nikogo, ktoby mógł wzbudzić zazdrość u Bończy. Dlatego potrochu żałowała wyjazdu inżyniera Piotrowskiego.
Piotrowski siedział w Sosnowcu i zasypywał Magdę listami, które stawały się z dnia na dzień coraz płomienniejsze.
Gdy jednak pokazała je Bończy, popierwsze nie chciał ich czytać, mówiąc, że szkoda czasu, gdy zaś przejrzał kilka, rzekł:
— Nudzi się sztrabanclowi na prowincji. Nie zawracaj sobie głowy.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/218
Ta strona została skorygowana.