Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/22

Ta strona została skorygowana.

Pichcińskiego po te weksle, co miał wczoraj przynieść.
Pan Kamionka bez słowa odłożył toporek i wyszedł.
— Co jest? — groźnie zapytał pan Nieczaj.
— O, Jezu, czego się tatko tak patrzy — próbowała ratować się odwleczeniem Adela.
— Gadaj zaraz.
— Co mam gadać, nic nie mam do gadania. Tylko to, że do pana Bratka niema po co iść... Niema poco, bo Magda i tak na te jego kursy już nie chodzi.
Wyrzuciła to z siebie jednym tchem i przeraziła się. Popierwsze złamała przysięgę, a podrugie niepotrzebnie wmieszała siebie w tę straszną awanturę, która teraz wybuchnie. Ojciec rzadko się gniewał, ale teraz, jak amen w pacierzu wybuchnie. Adela raz tylko widziała ojca w gniewie, a chociaż było to coś przed piętnastu laty, dotychczas drżała na samo wspomnienie. Wówczas schowała się pod łóżko i aż jakichś konwulsyj dostała ze strachu. Było to wtedy, gdy brat nieboszczki matki świeżo wyszedł z więzienia i przychodził do nich na Dobrą ulicę z pretensjami. Wówczas ojciec dowiedział się, że wujek za niego coś tam podpisał. Wtedy niepotrzebnie wygadała się matka, a teraz ona.
Ojciec wyjął ręce z kieszeni, zrobił się jeszcze bardziej czerwony i zapytał nadspodziewanie spokojnie:
— Jakto nie chodzi?
— Nie chodzi, no, nie chodzi i już. Ja więcej nic nie wiem. Jak Boga kocham, nic nie wiem — broniła się piskliwym głosem.
— Mów, pókim dobry!
Twarz ojca wykrzywiła się w jakimś skurczu, Adela zaś, chociaż drżała ze strachu, obiecywała sobie na wszystkie świętości, że więcej pary z gęby nie puści.
— Ja nic nie wiem, nic nie wiem, nic nie wiem.