Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/220

Ta strona została skorygowana.

cie podzielono. A kto uważa taki stan świata za niesprawiedliwy, ten ma rację, czyli wyższą satysfakcję, rezygnując temsamem z takich poziomych korzyści, jak powodzenie, wygodne życie i forsa.
— Hm — zamyśliła się Magda — ale można chyba rację zachować dla siebie, a postępować jak inni.
— Poco chować rzeczy bezużyteczne?... Bo albo bierze się wciąż ową rację pod uwagę i człowiek nieustannie się gryzie w sobie, albo nosi się ją w żołądku, jak niestrawiony zakalec, i miewa się tylko czkawkę.
I Bończa zaczynał rozwijać swoje poglądy. Mówił o znaczeniu indywidualnem, o instynkcie społecznym, o humanizmie, o przeznaczeniu, opowiadał różne kawałki z historji, wstawał, wyszukiwał jakąś książkę, a w niej jakiś ustęp, czytał i znowu mówił. Mówił bardzo zrozumiale i zajmująco. Gdyby nie używał masy słów obcych, naukowych, których Magda nie znała, mogłaby godzinami bez zmęczenia słuchać. Stopniowo jednak odrywała się jej uwaga od treści wywodów Bończy. Śledziła dalej poruszenia jego warg i błyski w oczach, ale myślała już o czem innem, o tem, że on zdawał się zapominać o jej obecności, że mówił jakby do siebie, o tem, że on jest cynikiem, że jednak ten cynizm nie jest wstrętny, jak naprzykład u Turczyńskiego, aktora, który przygotowywał Iwonki do egzaminu w Związku Artystów, że Bończa jest inny niż wszyscy w teatrze, niż wszyscy, jakich dotychczas znała.
I nagle ogarniało Magdę gorzkie uczucie niższości. Nie niższości, lecz smutku, że on jest taki mądry, że tyle rzeczy wie, że tyloma interesuje się, że jego myśli zajęte są jakiemiś ważnemi, a prawie nic wspólnego nie mającemi z życiem sprawami. Ani z życiem, ani z tea-