Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/221

Ta strona została skorygowana.

trem, ani z nią, z Magdą. I wybuchało w niej przerażenie: nigdy go nie dosięgnie, nigdy nie potrafi pojąć go całkowicie, nigdy nie dotrze do jego wnętrza. A to wnętrze, to właśnie on. Reszta jest nieważna. Reszta, to jego aktorstwo, to jego wysmukłe, sprężyste ciało, i pieszczoty, których nie skąpi, jak nie skąpi uśmechów na scenie. Może je rozdawać garściami, bo to go nic nie kosztuje, to nie pochodzi z niego. Nie przywiązuje do nich znaczenia. Prawdziwym, istotnym sobą jest teraz. Czemuż ona, która czuje to i rozumie, jest bezsilna, gdy chce przez ten gąszcz słów, przez tę gmatwaninę myśli przedrzeć się do środka jego mózgu, gdzie ukryta jest tajemnica: poco, dlaczego, co go zmusza do ciągłej ucieczki wgłąb jakichś odległych, przecie życiowo nieważnych spraw?... Może wogóle nieważnych?... W każdym razie wrogich, przedzielających, nienawistnych dla Magdy, odbierających jej człowieka, którego kocha.
Wówczas chciała, musiała bronić się. Musiała walczyć o niego. Wystarczyłoby poprostu przerwać mu, ściągnąć jego uwagę do rzeczy codziennych. Ale czuła instynktem, że tem zraziłaby go sobie, że oddaliłaby go tembardziej, że takie wtargnięcie spraw pospolitych w moment głośnego jego myślenia, do wnętrza, które łaskawie i może tylko przypadkowo właśnie przed nią otworzył, uzna za świętokradztwo, a ją, Magdę, za głupie zwierzątko, które nie umiało docenić takiej chwili. A ona przecie rozumie go i ceni, ale jakże mu powie, że się boi, że wdzięczna mu jest za takie chwile, lecz jednocześnie nienawidzi ich! Że on, on sam, jest dla niej najważniejszy i cokolwiek będzie ich rozdzielać, bodaj te jego myśli, stanie się jej nieprzyjacielem.
Ale on tego nie zrozumie.
I dlatego cicho, ostrożnie, nie zmieniając wyrazu sku-