Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/224

Ta strona została skorygowana.

dewszystkiem Malski, bo postąpił, jak świnia. Teraz jeszcze nic im zrobić nie mogła, miała jednak czas. Obecnie zaś bardziej, niż kiedykolwiek, zależało Magdzie na utrzymaniu jak najlepszych stosunków ze wszystkimi, nie wyłączając bileterów, maszynistów i woźnych.
Zaczęła właśnie próby na scenie.
Było to nadwyraz przykre, żenujące i męczące. Popierwsze, każdy przyłaził, by się na nią gapić. Wszyscy, nawet stenotypistki i kasjerki wybałuszali na nią oczy, jak na niepożądanego intruza, na byle debjutantkę. Obawiała się, że zrobi odrazu klapę i że do występu nie dojdzie. Na szczęście w tymże czasie do Złotej Maski dotarły pierwsze wieści z zakulis konkurencyjnego teatru rewjowego: zaangażowano tam prawdziwego murzyna, szofera z którejś ambasady. Nauczono go śpiewać, tańczyć, grać na banjo i wiele sobie obiecywano po nim.
Wobec tego Cykowski zapalił się do Magdy. Po pięć razy przylatywał podczas próby, krzywił się, piszczał, podskakiwał, zwoływał cały personel, by zebrać zdania „szarego człowieka“ o Magdzie, szalał po scenie, naradzał się z Bończą, z kapelmistrzem, z dekoratorem, kazał w kostjumierni robić Bóg wie ile projektów dla debjutantki i wreszcie zawyrokował, że z tego debjutu trzeba zrobić atrakcję.
Atrakcja!...
Słowo to przebiegło błyskawicznie za kulisami, przez garderoby, przez korytarze, przez kancelarję i pokój orkiestry, w pół godziny dotarło do kawiarń i restauracyj, do innych teatrów, do redakcyj dzienników, wszędzie, gdzie był ktokolwiek interesujący się sceną i aktorami.