Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/227

Ta strona została skorygowana.

lisami nikogo, by mu powiedzieć, że dyrekcja zwarjowała i że następna rewja będzie leżała na obie łopatki:
— To jasne — darł się na cały korytarz — Turskiej nie będzie, mnie nie będzie i chcieć nas zastąpić byle krowientą! Złota Maska schodzi do rangi szmiry w Grajdołku.
Podnosił głos i śmiał się:
— Zobaczycie, cała buda na tem się przewali!
Magda wpijała sobie paznokcie w dłonie, by nie wybuchnąć płaczem, by opanować się i nie wydrapać mu oczu, nie zrobić jakiejś awantury.
Obserwowała Bończę, który musiał przecie słyszeć te ryki Kornata, lecz udawał, że nie zwraca na nie uwagi. Witał się z nim podawnemu, a tylko nie wdawał się w rozmowy na temat przyszłej rewji.
Jeżeli doszło do skandalu, to tylko z winy samego Kornata. Całkiem niepotrzebnie przyszedł na próbę. Poto tylko, by wywołać awanturę. Za kulisami wiedziano już o tem, że wszedł na widownię i usadowił się gdzieś wkońcu. Magda jednak wcale go nie spostrzegła z rzęsiście oświetlonej sceny. Widziała tylko siedzących w pierwszych rzędach Cykowskiego, Michałka, kilku autorów z Czubarkiem i z Hojnerem, kilku aktorów, Bończę, Karnicką, baletmistrza i jeszcze paru wspólników Złotej Maski.
Była to jedna z końcowych prób, już przy zupełnej orkiestrze i w prawie kompletnych dekoracjach. Magda czuła się znakomicie. Po kilkunastu lekcjach u profesora Wiśniewskiego, po niezliczonych powtarzaniach piosenki z Bończą, czuła, wiedziała, że całość wypada przynajmniej dobrze, jeżeli nie doskonale.
I oto nagle, gdy w połowie piosenki zrobiła potrzeb-