Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/232

Ta strona została skorygowana.

wieczorem na swojem twardem łóżku, by aż do zupełnego wyczerpania przeglądać i po tysiąc razy odczytywać wzmianki reklamowe w dziennikach.
Wszędzie jej nazwisko podawano wielkiemi literami, zamieszczano fotografje z pochwalnemi podpisami: „nowa gwiazda“, „świeży talent“, „rewelacyjny nabytek Złotej Maski“... Magdalena Nieczajówna... Magdalena Nieczajówna... Magdalena Nieczajówna...
— Boże, Boże, co to będzie — ściskała sobie skronie rękami.
W takim stanie rzeczy nadszedł wreszcie dzień premjery.
Poprzedniego dnia przedstawienie zawieszono i próba generalna trwała z dwugodzinną przerwą na obiad od jedenastej rano do trzeciej po północy.
Było to istne piekło. Aktorzy, orkiestra, maszyniści, personel z malarni i z kostjumierni, wszyscy wyglądali jak trupy i ledwie powłóczyli nogami. Za kulisami, na widowni, na scenie uwijali się krawcy, panienki z magazynów mód, kuśnierze. Wciąż coś zmieniano, podpinano, przykrawano, przymierzano. W krzesłach porozsiadali się krewni, znajomi krewnych i krewni znajomych i podczas króciutkich przerw zrywali się chmarą do rampy, by wyszeptać swoje uwagi, rady, wskazówki.
Inspicjent spocony, z wypiekami na żółtej twarzy warczał zachrypłym głosem, kapelmstrz Czopski bez kołnierzyka, w rozchełstanej mokrej koszuli walił pięścami w pulpit, Cykowski z wyszczerzonemi zębami zwisał bezsilnie w fotelu pierwszego rzędu, kilkanaście nikomu bliżej nieznanych osób wtrącało się we wszystko i wymachiwało laskami, na znak przejęcia się nasuwając na czoło i zsuwając na ciemię czarne meloniki, lub pilśniowe kapelusze. Po garderobach, na zatłuszczonych papierach