na ulicy lub w kawiarni, tem więcej ich się bano i tem serdeczniej nienawidzono.
Jeden Bończa bywał odmiennego zdania i czasem godził się z zarzutami krytyki, ale z nikim w teatrze o tem
nie rozmawiał.
Tego dnia nastrój na sali był rzeczywiście dobry. Wstępny numer został przyjęty życzliwie, a Bończę przywitały grzmiące oklaski, które kilkakrotnie przerywały mu konferansjerkę.
To już było dobrą wróżbą.
— Rozgrzali się! — zacierał ręce Michałek, latając z tą nowiną od garderoby do garderoby i wywołując tem gwałtowniejsze „odczynianie pecha“.
Przedstawienie szło gładko. Ani jednej wsypy, ani chwili niepotrzebnej pauzy. Numer za numerem.
Wreszcie przyszła kolej Magdy. Śmiejąc się nerwowo, skuliła się w olbrzymiej wysrebrzonej muszli, nieznośnie cuchnącej jakąś metaliczną farbą. Przed kurtyną odbywał się szmoncesowy djalog Berczyńskiego z Kobielskim. Sala trzęsła się ze śmiechu. Po scenie, z szybkim tupotem przebiegali maszyniści, dopinając na klamrach dekoracje i ustawiając rekwizyty. Raz po raz zapalały się lampki.
Z fałd kurtyny wynurzyli się Berczyński w swoim meloniku i Kobielski w kwadratowych rogowych okularach. Wynurzyli się na chwilę, gdyż niemilknące brawa wracały ich spowrotem na proscenium.
— Gotowe! — krzyknął majster.
— Gotowe! — powtórzył inspicjent — zająć miejsca!
I nagle orkiestra uderzyła wielkim akordem. Sala ucichła. Muzyka spadła do pianissima i kurtyna zaczęła
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/236
Ta strona została skorygowana.