Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/238

Ta strona została skorygowana.

niej. Była taka szczęśliwa! Tak szczęśliwym nie był chyba nigdy żaden człowiek.
Gdy sala znów zatrzęsła się od oklasków, Magda zapomniała, ża ma kłaniać się, że należy powtórzyć kilkakrotnie ten pracowicie wystudjowany ukłon i uśmiech. Stała nieruchoma, nieprzytomna przed tym tłumem, niewiadomo dlaczego wyciągnęła obie ręce przed siebie, jakby chciała ich wszystkich objąć, zatrzymać, jakby zanurzyć dłonie w tym entuzjastycznym hałasie i nie dać mu opaść i ścichnąć. Pod powiekami zakręciły się łzy, rozchylone usta drżały, serce wyrywało się z piersi.
A sala grzmiała.
Z obu stron wygalowani bileterzy wybiegali, ustawiając przed nią kosze kwiatów: cały las!
W garderobie, nieprzytomna jeszcze, wśród nerwowego śmiechu, którego nie mogła opanować, zarzuciła Bończy ręce na szyję i trzęsła się cała, powtarzając:
— Kam! Kam! Jestem taka szczęśliwa!
Przychodzili inni. Wszyscy. Winszowali. I teraz nawet nie zastanawiała się nad nieszczerością tych gratulacyj. Ściskała każdego, aż opadła bez sił na krzesło przed lustrem. Twarz miała zamazaną szminkami, wyglądała, jak pisanka wielkanocna, ale i to ją tylko rozbawiło.
Wśród kwiatów były piękne żółte róże, nieduży koszyk, ale najdroższy. Chociaż nie znalazła na nim kartki, wiedziała, że to od Kamila: jego ulubiony kwiat. Nie zapomniał o Magdzie i żaden z towarzystwa staruszków, dyrektor Balcer, prezes Godziński, minister, dyrektor Stęposz: wysadzili się na olbrzymie i piękne kosze, również Besiadowski popisał się istną balją kwiatów. Poczciwy, kochany Biesiadosio! Musiał bulnąć sporo forsy.
Były też cztery kosze od dyrekcji Złotej Maski, ale te tylko tak, dla dekoracji, po drugiem przedstawieniu