Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

my. Pan Nieczaj słuchał w milczeniu, bębnił palcami po ladzie i patrzył przez okno.
Adela skończyła i zaryzykowała dodać:
— W tem nic takiego złego niema.
— Milcz, gadzino! To poto ja ciebie wychowałem, żebyś ty za mojemi plecami rodzoną siostrę na dziwkę kierowała?
— Co ja? Dlaczego niby ja? — przeraziła się odpowiedzialności Adela.
— Ty, boś już nie wymawiając dość stara i powinna byłaś pilnować młodszej! Tfu! Głupie baby! Tfu!...
Splunął z rozmachem, wierzchem dłoni otarł wąsy i wyszedł. Zawrócił w stronę domu i szedł swoim ciężkim, równym krokiem, nikomu nie ustępując drogi, jak zwykle kiedy był zamyślony, niczem tramwaj sunący po szynach. Długo jeszcze nie mógł zebrać myśli i wciąż powtarzał:
— Głupie baby, psiejuchy, głupie baby!..
Nigdy zbyt wysoko nie trzymał o kobiecym rozumie, lecz ilekroć zdarzyło się coś, co potwierdzało jego krytyczną opinję, dziwił się, jakby jakiejś niespodziance. Bo co go tu najbardziej uderzyło, to głupota córek, zwłaszcza Adeli. Przy Magdzinych osiemnastu latach, nie należało wymagać zbyt wiele rozsądku. Ale żeby ta stara krowa!...
W pierwszej chwili pan Nieczaj wyobraził sobie rzecz najgorszą, to też gdy okazało się, że Magda chodzi tylko do szkoły tańca, nieco odsapnął. Rzecz jest brudna, paskudna, ale do odrobienia. Najbardziej go bolała ta zmowa córek. Tak się mu wywdzięczały, że oszukiwały go najbezczelniej w świecie. Te pieniądze, które dawał na kształcenie dziecka, szły za jego plecami na to, by z tego dziecka zrobić lafiryndę. By jego czyste, uczci-