Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/240

Ta strona została skorygowana.

forsy i sami siebie podbechtują do „frenetycznego entuzjazmu“.
Po przedstawieniu, które skończyło się około pierwszej, Bończa zapytał:
— No? Chcesz oblać sukces?
— Kam — krzyknęła uszczęśliwiona.
— A nie jesteś zbyt zmachana?
— Skądże!
— No, to pójdziemy do „Bristolu“.
W „Bristolu“ był tłok. Sala pełniutka, ale dla Bończy, jako stałego bywalca stolik się znalazł.
Na tle elegancko ubranych ludzi skromniutka sukienka Magdy robiła raczej dobre wrażenie. Zresztą nie wstydziła się swego stroju. Na sali pełno było osób, które przedtem siedziały na premjerze w Złotej Masce.
— Patrzcie to ta Nieczajówna! — dobiegały do uszu Magdy padające z różnych stron słowa.
— Wcale ładna.
— Jaka młoda!
— Która to jest Nieczajówna? — dopytywał się jakiś starszy pan przy sąsiednim stoliku.
— Tu naprawo, w czarnej sukni, ruda.
— Gdzie? Gdzie?... Ruda?...
Zagrała orkiestra głusząc dalsze głosy.
— Widzisz — uśmiechnął się Bończa — już jesteś popularna.
Zarumieniona i podniecona Magda dopiero teraz dostrzegła wciąż kłaniającego się jej dyrektora Stęposza. Siedział z dwiema paniami niezwykle pięknemi. Spoglądając w ich stronę zauważyła przy dalszym większym stole dość hałaśliwe i podpite już towarzystwo. Z brzegu siedział uderzająco przystojny młody brunet i dosłownie nie spuszczał Magdy z oka. Szykowne ubranie, sygnet, i