Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/248

Ta strona została skorygowana.

Gdy jednak pan Nieczaj dostrzegł wzrok córki, szarpnął się i odszedł pod okno.
Minęło dobrych parę chwil, zanim odwrócił się do Magdy. Był znowu spokojny i ponury.
— Nie miałaś prawa przyjść — zaczął ochrypłym głosem. — Nie masz tu nic do roboty. Porzuciłaś dom, porzuciłaś ojca, wybrałaś sobie letki chleb i letkie życie... Idź. Nic tu nie masz do roboty.
Chciała mu wytłumaczyć, że to bynajmniej nie lekki chleb, że pracować trzeba więcej niż w jatce, dużo więcej i życie nie lekkie, trudniejsze, pełne krzywd i zawodów, nie takie bezpieczne, jak w domu. Mówiła przerywanym głosem, z przekonaniem, z najlepszą wiarą, mówiła przecie najszczerszą prawdę i mówiła szczerze, a przecie sama wsłuchiwała się w swój głos, widziała siebie w tej pozie, przyglądała się sobie jak komuś innemu, jak przedstawieniu. Zaczęła przekonywać ojca, że nie z lekkomyślności, nie z chęci użycia posła do teatru. Tylko teatr — to jej powołanie, jej przeznaczenie...
— Nie — przerwał pan Nieczaj — nieprawda! Przeznaczenie człowieka to jego obowiązek, a obowiązek jest taki, żeby stać na jednem miejscu, gdzie go Bóg postawił. Oto i całe powołanie. Twój brat, Józek, także miał powołanie do stanu innego. Dzięki Bogu, że chociaż do duchownego. Ale i tem zgrzeszył. Bo prawo jest, że trzeba trzymać się domu. Kto z domu wychodzi, ten jakby kamienie z fundamentu wyrywał. A jak dom się zwali, jak tysiące domów tak walić się zaczną, to nic, jeno rumowiska zostaną i taką sprawą cała społeczność, niby psy bezdomne, po tych-to gruzach tylko roić się będą, każdy sobie. A my ludzie, nie psy, żeby po cudzych śmietniskach latać.