czas jednej z beznadziejnych rozmów w kancelarji teatru, Cykowski nagle napadł na Magdę:
— Ty to też! Ja was wszystkich sławami porobiłem, ja was na ludzi wyprowadziłem, a nikt palcem nie kiwnie.
— A cóż ja? — zdziwiła si ęi oburzyła Magda — Cóżby ci pomogło, gdybym nawet wszystkiemi palcami zaczęła kiwać?!
— No masz przecie różnych bogatych bubków. Naprzykład dla takiego Stęposza te dwadzieścia tysięcy byłoby muchą!
Magda wzruszyła ramionami:
— Żeby chciał.
— A dlaczegoby nie? — nacierał Cykowski.
— Bo nie głupi.
— Niby dlaczego miałby być głupi?
— Bo poco ma ryzykować. Kto go zmusi?
Cykowski podskoczył i zamachał rękami nad głową
— Jak kobieta zechce, to takiego zmusi. Rozumiesz?!
— To zależy, jaka kobieta.
— Przecież mówię do ciebie!
— I zależy — dodała Magda — czy ona zechce.
— Właśnie! Wy wszystkie takie cholery! Czarna niewdzięczność.
Zaczął piszczeć i rzucać się po kancelarji. Bończa milcząc siedział na biurku z oczyma wyrażającemi absolutną obojętność.
— Uspokój się — odezwała się do Cykowskiego — i wytłumacz mi, jaki miałabym interes w staraniu się o pieniądze?...
— Jakto jaki?
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/260
Ta strona została skorygowana.