tłowane gęste fale, a przy nasypie wolno, zapomniane i niepotrzebne kręciły się jakieś graty...
Magda zwolna ubrała się i wyszła na ulicę. Ludzie biegli, roztrącali się na chodnikach, przeciskali się na zatłoczonych rogach ulic, przebiegali między taksówkami przez jezdnię.
Nie, nie miała najmniejszej ochoty żyć. Ogarniał ją wstręt na myśl o teatrze, o Cykowskim, o kolegach, o rozmaitych uśmieszkach tych głupich dziewcząt z zespołu pani Iwony.
A jednak trzeba. Trzeba koniecznie dopiąć swego. Nie dać się zepchnąć! Za wszelką, za każdą cenę! Niech potem będzie, co chce, niech się świat zawali, niech ona sama zdechnie z głodu, niech narazi sobie wszystkich, niech potem drzwi jej przed nosem zamkną, ale teraz nie, nie, nie!
Biesiadowskiego znalazła w rzeźni. W długich butach i w granatowej maciejówce stał w środku wielkiego podwórza, kłócąc się z kilkoma żydami. Mdły zapach krwi w rozgrzanem powietrzu napełniał nozdrza słodkawym, drażniącym zaduchem. Z niskich, parterowych budynków, otaczających podwórze kwadratem, przez szeroko otwarte wrota buchał kwik zarzynanych świń i jazgot łańcuchów, dźwigających tusze na żelaznych blokach.
Biesiadowski podbiegał, ocierając ręce chusteczką:
— Panno Magdaleno — wziął jej rękę dwoma palcami i całował uszczęśliwiony — panno Magdaleno, to doprawdy niespodziewana wizyta...
— Muszę z panem pomówić.
— Ależ z panią coś jest! Co się stało!? — zaniepokoił się nagle.
— Chodźmy, tu jest okropnie... Brr...
— Chodźmy, naturalnie, że chodźmy — zgodził
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/271
Ta strona została skorygowana.