się odrazu, chociaż wciąż oglądał się na owych żydów.
— Może pan ma jakie interesy? — zapytała, zdobywając się na grzeczność.
— Ach, głupstwo. Interesy nie zając, nie uciekną.
Zaśmiał się nieszczerze.
Wyszli na ulicę, i Magda zaczęła tłomaczyć Biesiadowskiemu podstęp Cykowskiego. Przecież tylko dlatego prosiła Biesiadowskiego, by włożył pieniądze w Złotą Maskę, że chciała, że musi mieć główną rolę w tej komedji muzycznej. A oni, łotry z pod ciemnej gwiazdy, oszukali ją i rolę mają oddać
Turskiej.
— Więc cóż ja mam zrobić? — pytał Biesiadowski.
— Niech pan ich zmusi. Pan, panie Feliksie, może ich zmusić, by mnie dali tę rolę. Bez pańskich pieniędzy oni będą bankrutami.
— Jakto? — przestraszył się.
— No, nie bankrutami, ale nie będą mogli „Panny Knox“ wystawić.
— A jeżeli oni nie przyjmą tego warunku?
— To pan wycofa się i już.
— Ba — potrząsnął głową — już dałem na zapłacenie komornego grubą zaliczkę. Przeszło cztery tysiące. — Przepadałoby mi to. A pozatem umowa podpisana.
Magda spuściła głowę
— W takim razie... W takim razie niema o czem mówić.
— Zaraz, panno Magdaleno, jest o czem. Trzeba się zastanowić.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/272
Ta strona została skorygowana.