— I ty twierdziłaś, że mnie kochasz?!
— Twierdziłam, że kochałam — podkreśliła — ale bardzo łatwo wyleczyłam się z tego.
— Istotnie. Bardzo łatwo — zawołał ironicznie.
— Poczekaj, Kam — wzięła go za rękę — zależy ci na tem, bym została?
Powiedziała to takim tonem, że się zmieszał:
— Cóż za niemądre pytanie!
— Nie, nie, odpowiedz. Jeżeli ci zależy...
Wzruszył ramionami
— Nikogo zmuszać nie mogę.
— Aha, — zaśmiała się. — No, Kam, pierwszorzędny z ciebie człowiek. Pierwszorzędny. Tylko nie myśl, że mam ci to za złe. Widzisz... Mój ojciec jest rzeźnikiem. I u nas w jatce to były różne gatunki mięsa: wołowina, baranina, wieprzowina, cielęcina. Byłoby głupio mieć za złe baranowi, że nie daje wołowiny. Prawda?
— Cóż to ma znaczyć?
— Nic. Tak sobie. Tylko na mięsie to ja troszkę się znałam. A na ludziach mniej. Moja wina. Przecież nie wina baraniny.
Walizki były zapakowane. Rozejrzała się, włożyła kapelusz, rękawiczki i nacisnęła guzik dzwonka.
— Proszę to znosić do portjerni — powiedziała służącemu.
— Szanowna pani wyjeżdża?
— Tak, wyjeżdżam.
Bończa siedział na parapecie okna i obojętnie patrzał, jak wynoszono jej walizki, gdy zabierano ostatnią, zapytał:
— Do kogóż to przeprowadzasz się?
— Do nikogo. Poprostu do hotelu. Byle do innego.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/276
Ta strona została skorygowana.