— Swoje pieniądze.
— Ja?... Broń-że mnie Panie Boże! Poco mam tracić?
Magda szeroko otworzyła oczy:
— Nie rozumiem. Przecie Cykowski zbankrutował.
— No tak, ale nie byłem taki głupi, żeby mu bez zabezpieczenia dać pieniądze. Popierwsze sala i cały lokal jest na moje imię, a podrugie wszystkie rekwizyty, umeblowanie i takie rzeczy to też moje.
Ponieważ wciąż nie mogła w tem się zorjentować, Biesiadowski wyjaśnił sprawę szczegółowo. Dając pieniądze na opłacenie komornego i na wystawienie „Panny Knox“, zażądał przepisania lokalu na swoje nazwisko. To też tytułem komornego codzień z kasy odbierał swoją część, a zawsze był pewien, że taka sala nie będzie stać pustkami. Amator na nią musi się znaleźć. Nie Złota Maska, to inny teatr, albo kino. Pozatem rekwizyty mogą być wynajmowane nowemu teatrowi.
— Zarobić na tym interesie to nie zarobię — zakończył z uśmiechem. — Na teatrach się nie znam, to nie moja branża. Mięso, to co innego. Alem przecie nie taki głupi, bym miał stracić.
Magda nie posiadała się z radości. Kamień spadł jej z serca. Miała teraz wobec Biesiadowskiego czyste sumienie.
Jednakże w głębi duszy zrodziła się w niej jakaś dziwna, niczem nieuzasadniona niechęć do tego człowieka. No, bo pomimo tej swojej wielkiej miłości, o której tyle ciągle mówił, nie potrafił nawet stracić dla niej kilkunastu tysięcy. Oczywiście, nie dałby pieniędzy na „Pannę Knox“, gdyby nie widział możności ich zabezpieczenia. Zrobił dla Magdy tylko to, co go i tak nic nie kosztowało.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/282
Ta strona została skorygowana.