Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/298

Ta strona została skorygowana.

Magda chociaż ku swemu zadowoleniu miała również kilka propozycyj, świadczących, że bądź co bądź nie jest już taka ostatnia, jednak odrzuciła je po długim i poważnym namyśle.
Dość jeszcze była młoda, by myśleć więcej o przyszłości, niż o załataniu dnia dzisiejszego. Zresztą napół z biedą opędzała jakoś najpilniejsze wydatki występami w kinach, epizodzikami w filmach i kapaniną w teatrze.
Natomiast im ciężej było z gotówką, tem silniej wracała do dawnego rozkosznego nałogu: do marzeń. Po całodziennej bieganinie, po przegryzieniu byle czego, wyciągała się w hotelowem łóżku i przymknąwszy oczy oddawała się wyobraźni. Jak za dziecinnych lat, zmuszając siebie do najnaiwniejszych nadziei przepowiadała sobie przyszłość.
Przecież musiało coś się zmienić, musiało coś się zdarzyć! Fantazja podsuwała wciąż nowe perspektywy. I nie zadawalała się byle czem. Im bardziej szarzało jej rzeczywiste życie, tem bujniejsze, tem chciwsze, tem mniej opanowane były marzenia.
Jakże dobrze zdawała sobie Magda sprawę z ich nierealności! Ale potrzebowała tego narkotyku, bardziej potrzebowała niż całych pończoch, niż wędliny do bułki niż cukru do herbaty. Były jej nagrodą i pociechą. Oddzielały w jej dniu kilka godzin na wspaniałe, pełne beztroski, miłości i przepychu inne życie.
Zrana, gdy trzeba było wracać do prawdziwego, a oczy otwierały się zaspane, by przez wąskie szparki powiek dostrzec mglistą jeszcze rzeczywistość obdrapanego pokoiku i szarego światła, sączącego się przez brudne okno, — następowało jedno po drugiem zrzekanie się wymarzonych skarbów.
Już niech nie będzie księciem, ani lordem angielskim,