Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/30

Ta strona została skorygowana.

Magda, nie umiała robić rzeczy bezcelowych, umiała godzić się z faktami dokonanemi przynajmniej o tyle, by nie walić głową o mur, skoro się wie, że mur jest twardszy. Dlatego też, ku ponownemu zdumieniu siostry, pierwsza ułożyła się do snu, a nazajutrz wstała jeszcze wcześniej niż ojciec, pomagała w kuchni i sama podała śniadanie. Pan Nieczaj nic nie powiedział, gdy na dzieńdobry pocałowała go w rękę, zupę również jadł w milczeniu, dopiero gdy postawiła przed nim patelnię z jajecznicą na słonince, odezwał się zwyczajnym tonem:
— A przypomnij mi, Magda, żebym w południe do Urzędu Skarbowego poszedł.
— Dobrze, tatku.
— Ciągają człowieka i ciągają — dodał jakby do siebie.
W sklepie od rana było jak codzień z tą różnicą, że Magda raz po raz zrywała się od kasy i pomagała przy ekspedjowaniu.
Mróz tego dnia zelżał, szyby odtajały. Na posadzce w środku i koło olbrzymiego kloca, na którym rąbano mięso, zrobiły się dwie małe kałuże czarniawej wody. Pan Edward musiał kilka razy dosypywać tam trocin. Klijentki, jak zwykle, wykłócały się o mniejszą ilość kości, o lepsze kawałki mięsa. Ale to tylko z Edmundem lub z Adelą. Gdy którą obsługiwał sam ojciec, żadna nie ośmieliła się robić uwag. Nawet największa odbiorczyni, pani Kolasińska, która prowadziła wielki pensjonat na Ordynackiej i brała codzień po piętnaście, a nawet dwadzieścia kilo towaru, przyjmowała bez szemrania wszystkie kawałki, jakie dawał pan Nieczaj.
Magda zawsze z jednakowym podziwem przyglądała się robocie ojca. Gdy pociągnął nożem, albo szybkim,