Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/45

Ta strona została skorygowana.

Wreszcie i pan Nieczaj wyciągnął z kieszeni swój wielki, złoty zegarek, przy którym pobrzękiwały dwa małe kluczyki, był to bowiem zegarek jeszcze nieboszczyka dziadka z czasów, kiedy nakręcało się je kluczykami. Pan Nieczaj zakaszlał, wstał i powiedział:
— Bardzo miłym gościom za pamięć i towarzystwo dziękuję, za skromną przekąskę przepraszam, ale już czas na mszę świętą. Co złego to nie ja... Dziękuję i czas się wybierać.
— Kiedy czas, to i czas, w kościele nie zabraknie nas — natychmiast zawołał pan Zaklesiński.
Goście wychwalali wędliny i gościnność gospodarza, krzesła zastukały, zabrzęczały nakrycia, szybko zbierane przez Wiktę. Pani Pawłowa z Adelą ubierały się w drugim pokoju, mężczyźni naciągali zwierzchnie ubrania tutaj.
Magda podeszła do pana Biesiadowskiego i zapytała półgłosem:
— A pan idzie na sumę do Wszystkich Świętych?
— Mogę, panno Magdaleno, z panią wszędzie.
— Kiedy ja właśnie chciałabym do Zbawiciela i jeżeli pan powie tatce, że pan tam idzie, to tatko mnie pozwoli z panem.
Rzeczywiście, nie omyliła się. Ojciec wprawdzie nie przyjął tego zamiaru z uznaniem. Od wielu lat rodzina Nieczajów chodziła na sumę tylko do Wszystkich Świętych, chociaż to dalej i obca parafja. Jednakże zgodził się. Magda prędko nałożyła palto, kapelusz, rękawiczki i, zlekka przynaglając pana Biesiadowskiego, potrafiła tak wymanewrować, by wyjść z nim przed resztą towarzystwa. Nie to, żeby się wstydziła ich na ulicy, lecz nie lubiła chodzić całą kupą.
Był jasny mroźny dzień, niebo czyste i niebieskie, uli-