Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

ce białe od przymarzniętego śniegu. Skręcili w lewo, w kierunku przystanku tramwajowego, lecz tu czekało conajmniej pięćdziesiąt osób, jak zwykle w niedzielę. Wobec tego postanowili iść pieszo.
— Dla pana, panie Feliksie — zaczęła Magda — to pewno poświęcenie, że musi pan iść ze mną, ale niech już pan przecierpi.
Zaśmiał się szeroko:
— Daj mi Boże takie cierpienie na całe życie.
Zatrzymała się i poważnie spojrzała mu w oczy:
— Panie Feliksie, niech pan tak nie mówi, niech pan tak nie myśli nawet.
— Dlaczego? — zdziwił się.
— Bo ja jestem... bardzo zła. Bardzo. I nie taka, jak się panu zdaje.
W jej głosie zabrzmiało jakby oskarżenie, lecz on potrząsnął głową:
— Po co mi się ma zdawać! Dzień jasny, każdy włosek wdaić. A co do tego, co pani na siebie mówi, głupi byłbym, gdybym za co innego liczył, jak za skromność.
Nic nie odpowiedziała i szli dłuższy czas w milczeniu. Magda zastanawiała się, czy zaraz mu powiedzieć o swoich wielkich planach, o szkole pani Iwony, o „Złotej Masce“ i o tem, że chce go prosić o pomoc. A nuż się z miejsca przestraszy? A nuż odmówi i jeszcze ojcu powtórzy?... Ostatecznie, wiedziała tylko to, że się mu podoba, czy jednak, gdy dowie się wszystkiego, nie zrazi się do niej? Ludzie są tak głupi. Przyjrzała mu się ciekawie. Twarz miał poczciwą i pomimo różowości, jakby bezbarwną, wąskie usta, cofnięty podbródek. Brwi i krótko przystrzyżone wąsiki nie miały żadnego koloru. Wyglądał tak niepozornie i niezdarnie, że, patrząc nań, wprost wierzyć się nie chciało, że ten człowiek wła-