Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

zbytnio nie przejmował. Poprostu nie zależało mu na powodzeniu. Od czasu do czasu trafiała się ta lub inna, u której odnosił jakiś sukces, lecz i tych sukcesów nie przypisywał sobie: kaprysom partnerek, lub ich nadziejom na zawartość jego portfelu. Nie gorszył się tem. O kobietach był zdania, że są to istoty zgruntu inne, ani złe, ani dobre, lecz inne, a na zagłębianie się w ich psychologję nie miał ani czasu, ani ochoty.
Magda była pierwszą, co do której powziął skonkretyzowane zamiary małżeńskie. Podobała się mu od pierwszego ujrzenia, lubił z nią rozmawiać, a choćby tylko patrzeć na nią. Doniedawna jednak traktowała go z tak wyraźną obojętnością, że nie miał odwagi szukać sposobu zbliżenia.
O ile w interesach i w stosunkach z ludźmi nigdy nie był tchórzem, tu najzwyczajniej w świecie bał się i umiał to sobie wyraźnie powiedzieć. Wprawdzie brał pod uwagę fakt, że nie jest byle kandydatem, że bądź co bądź nie może być uważany za starego, że posiada dość duży majątek, że cieszy się niezłą opinją. U wielu innych panien wystarczyłoby to z nawiązką. Ale panna Magdalena, — czuł to — musiałaby dopiero go pokochać, a wtedy możnaby liczyć na jej zgodę.
Na Nowym Świecie był taki tłok, że przeciskali się z trudnością. Jak co niedzieli, o tej porze tłumy ludzi zapełniały chodniki. Wszystko to szło do Świętego Krzyża, do Wizytek, Karmelitów i dalej na Miodową do Kapucynów, lub też odwrotnie na plac Trzech Krzyży do Św. Aleksandra. Nie brakło i zwyczajnych spacerowiczów. Co podążali albo na Trzeci Most, albo w Aleje Ujazdowskie. Magda i Biesiadowski skręcili w Mokotowską, gdzie był znacznie mniejszy ruch.
— Mówią — odezwała się Magda — że zagranicą