Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

pić i nie przynieść wstydu zespołowi, to nagle rzuca naukę i nawet wiadomości żadnej dać nie raczy.
Magda słuchała z wypiekami na twarzy i, z całej siły ściskając ręce koleżanki, domagała się:
— Przysięgnij, że tak mówiła, przysięgnij!
— Jak Boga kocham — zapewniała Zosia.
Nabożeństwo dobiegało do końca i Magda gorączkowo wbijała przyjaciółce w głowę, co ma powtórzyć pani Karnickiej; że zaszły przeszkody familijne, że Magda sama jest w rozpaczy, że do śmierci nie zapomni dobroci pani Iwony i że już niedługo, za kilka dni wróci do szkoły.
Zosia obiecała wszystko dokładnie powtórzyć i zaproponowała, że wyjdą razem z kościoła:
— Nie, nie — nie zgodziła się Magda. — Nie jestem sama.
— A z kim?
— Z takim... jednym.
— No, więc co? — zdziwiła się Zosia. — Daję ci słowo, że nie będę do niego robiła oka. Przecie jestem twoją przyjaciółką.
Jednakże Magda była stanowcza. Oczywiście, nie obawiała się konkurencji Zosi. Chodziło jej tylko o to, że musiałaby panu Biesiadowskiemu wyjaśnić przy przedstawieniu koleżanki więcej, niż to leżało w jej obecnych planach. Nie chciała, by Zosia lub którakolwiek ze szkoły przyszła do niej na Dobrą. Popierwsze, ojciec zarazby wypytywał i jeszcze jakichś nieprzyjemności nagadał, a podrugie, należało zachować tajemnicę. Przecie była tak pilnowana, że nawet nie udało się jej ani razu wyrwać, by zatelefonować do pani Iwony. Gdyby zaś telefonowała z jatki, czy z którego z okolicznych sklepów — rzecz szybko doszłaby do ojca.