Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

Serdecznie pożegnała się z Zosią i wróciła do pana Biesiadowskiego. Klęczał jednem kolanem i modlił się z pochyloną głową. Na samym środku spośród jasnych i lekko sfalowanych włosów przezierała zaczynająca się łysinka również różowawa. I cały był jakiś niepozorny, niezręczny. Magda westchnęła, spojrzała na ołtarz, przypomniała sobie radosną nowinę i uklękła: należało podziękować Bogu. Ponieważ zaś nie wzięła ze sobą książeczki do nabożeństwa, odmówiła Ojcze nasz, Zdrowaś Marja i wszystkie pacierze, jakie tylko umiała napamięć.
Po wyjściu z kościoła wracali Nowowiejską i Alejami. Magda wciąż była podniecona wiadomością i w świetnym humorze. Wesoło przekomarzała się z Biesiadowskim, zachwycała się mrozem, tłumem dzieci, poubieranych w białe trykoty i futerka, pędzącemi środkiem wspaniałemi samochodami, a najwięcej sankami.
— Możebyśmy się przejechali, jeżeli pani pozwoli? — zaproponował Biesiadowski też rozbawiony humorem towarzyszki.
— A dobrze! Tylko nie do domu, bo jeszcze do obiadu czas, a taka cudna pogoda.
— To pojedziemy do rogatki belwederskiej. Dobrze?
Magda grzecznie wyraziła obawę, czy to nie zadaleko, czy dorożkarz nie zażąda zbyt wiele, lecz była kontenta. Przy Belwederze, gdzie jezdnię wyczyszczono dokładnie ze śniegu, płozy zazgrzytały po nagich kostkach kamiennych, dalej jednak droga była zaciągnięta sprężystą warstwą zbitego śniegu, niczem grubym wojłokiem, po którym kopyta uderzały głucho i miękko. Po obu stronach wielkie stare drzewa stały uroczyste w białej okiści; jasne, przeraźliwie jasne słońce napełniało świat taką białością, że aż oczy bolały i trzeba było przymykać je prawie całkiem. Magdzie przypomniała się Oleńka