Słysząc to, ciotka Kminkowa zaczęła na niby zbierać się do odejścia, a chociaż jej nikt specjalnie nie zatrzymywał, w końcu została. Stryjeczny pana Edmunda wyciągnął z kieszeni swego wojskowego płaszcza butelkę czystej, a pan Nieczaj, chociaż bąknął coś, że niepotrzebna fatyga, bo wódki i na Powiślu nie brak, jednak umiał ocenić manjery sierżanta, że to na darmowy poczęstunek nie leci, a chociaż jego stryjeczny tylko czeladnikiem u gospodarza zostaje, chce fason pokazać.
Po kolacji goście szybko się rozeszli. Adela z Wiktą zabrały się do sprzątania, pan Nieczaj zdjął ubranie i, jak codzień, ukląkł przy łóżku, by odmówić pacierze. Jego ogromna postać w białej świątecznej koszuli, ze sztywnym gorsem, i z błyszcącą na karku spinką od kołnierzyka, jego długie białe kalesony z już rozwiązanemi u dołu tasiemkami i głos, falujący od cichego głębokiego szeptu, aż do głośnego „Bądź miłościw mnie grzesznemu“ — wszystko to nasuwało Magdzie poczucie pewności, bezpieczeństwa, ciepłej, niezmiennej codzienności, na którą patrzyła od lat najmłodszych. Dobrze jej było z tem i nawet na myśl, że mogłoby się coś zmienić, ogarniała ją obawa.
A przecież tak tych zmian pragnęła. Zmian najdalej idących: muzyki, przytłumionej oddaleniem, szerokiego łoża, topieli koronek, nad ciężkim, wspaniałym baldachimem kryształowej ampli, napełniającej sypialnię różowym półmrokiem, futer białych niedźwiedzi, rozesłanych na dywanie i pochylonego nad łóżkiem wytwornego pana we fraku, uśmiechniętego tajemniczo i obezwładniająco, z siwiejącemi skroniami i rysami twarzy, trochę przypominającego wuja Kurpińskiego, trochę księdza prefekta z pensji i trochę Rudolfa Valentino.
Wystarczało przymknąć oczy, by mały pokoik z krzy-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/61
Ta strona została skorygowana.