Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

jęcie o samym sobie. Postanowił w wolnej chwili rozważyć tę kwestję gruntowniej, narazie wszakże jego praktyczny umysł zwrócił się do omówienia projektu.
Ponieważ do kasy zbliżył się właśnie pan Nieczaj, Magda powiedziała:
— Tatko pozwoli mi wyjść wieczorem? Pan Feliks zaproponował, czybyśmy nie poszli do kina?
— Z tych kin, to nic dobrego — wzruszył ramionami pan Nieczaj.
— Dlaczego, proszę pana? — zaoponował Biesiadowski — kino, to też sztuka, upiększenie życia. Dlaczego?
— Więcej z tego niemoralności wszelkiej, jak owej, tej samej sztuki — machnął ręką — ale cóż, idźcie, ja tam nie pójdę.
— To wielka szkoda — smutnym tonem ucieszył się Biesiadowski — myślałem, że może i szanowny pan ojciec zechce z nami?
Mówiąc to, Biesiadowski zerknął porozumiewawczo na Magdę. Uważał się teraz za dyplomatę, kutego na cztery nogi, i był kontent z siebie.
O szóstej popołudniu, wstąpił po Magdę na Dobrą. Czekała już ubrana i uzbrojona w cały arsenał broni zaczepno-odpornej, oraz w dokładny plan strategiczny.
Początek tego planu polegał na smutnej, bardzo smutnej mince. Pan Biesiadowski, rozejrzawszy się w tej sytuacji, postąpił, jak było przewidziane:
— Coś pani jest, panno Magdaleno — zaniepokoił się.
— Eh... nic — westchnęła boleśnie.
— Jednakże pani jest zmartwiona.
— Może...