Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

ni to chyba oczu nie ma! Czyż pani nie widzi, że ja panią kocham!?
W jego głosie zabrzmiało takie rozrzewnienie, tyle uczucia, że aż Magdzie zrobiło się przykro i wstyd samej siebie i swojego komedjanctwa.
Z tem większem przekonaniem wypowiedziała przygotowane na ten moment słowa:
— Niech pan tego nie mówi, panie Feliksie, niech pan tego nie mówi! Nie jestem tego warta, jestem zła, pusta, głupia. Niech pan cofnie te słowa!
— Kocham panią, nawet pani wiedzieć nie może jak strasznie panią kocham!
— Nie, nie — potrząsała głową i jednocześnie wyczekiwała, że on powie, jak ten lord o trudnem do przeczytania nazwisku: — Żyć bez ciebie nie mogę, Ewelino, ty uosobienie mych promiennych marzeń.
Pan Biesiadowski tego jednak nie powiedział, zato ściskał coraz mocniej łokieć Magdy.
— Nie jestem pana warta, panie Feliksie — powtórzyła.
— To jest moja rzecz. Chodzi o to, czy ja jestem wart pani? Czy ja pani chociaż odrobinę się podobam?
— Owszem, ale to tem gorzej dla mnie.
— Dlaczego? Dlaczego? — natarczywie i zbyt głośno dopytywał się Biesiadowski, chociaż znalazł się już w tłoku przed kasą kina i naokoło oglądali się na nich ludzie.
— Później panu powiem — cicho odpowiedziała Magda — nie tutaj.
Zrozumiał i poszedł po bilety. Magda czekała pod ścianą. Czuła się złą i nieuczciwą. Wiedziała, że postępuje nieszlachetnie. Szczególniej teraz, gdy usłyszała, że ten dobry, poczciwy pan Feliks kocha ją. Wyznanie