bardziej, że zostało już jej do ukończenia kursu tylko jakieś półtora miesiąca.
Biesiadowski dziwił się, lecz w jego zachowaniu się nie dostrzegła zgorszenia. Wyraził się o wszystkiem z zupełną pobłażliwością:
— Ja tam w takich drobnych kaprysach nic złego nie widzę — wzruszał ramionami.
Wtedy powiedziała mu o ojcowskim zakazie i dała do zrozumienia, że oczekuje odeń w tym względzie pomocy. Może to i głupstwo, może to i kaprys, ale takiego właśnie dowodu uczuć żąda. Jemu, panu Feliksowi, pójdzie to nawet dość łatwo, przecie może chce mieć żonę, umiejącą ładnie tańczyć.
Biesiadowski był tak uszczęśliwiony, że zdumiewał się jedynie, dlaczego Magda w takiej chwili zaprząta sobie głowę podobnemi drobiazgami. Oczywiście zrobi wszystko dla niej, wszystko czegoby chciała. Jakby dla zilustrowania tego zaczął ją wypytywać, czy zjadłaby jeszcze kawałek tortu, może babki, a może kremu z konfiturami?...
Przesiedzieli w cukierni prawie godzinę, poczem odprowadził Magdę do domu. Po drodze zasypywał ją zachwytami nad jej urodą i zapewnieniami, że nigdy nie wyobrażał sobie, by zasłużył na takie szczęście. Na pożegnanie wycałował jej ręce i, wesoło pogwizdując, zawrócił do domu.
Wprost rozpierała go radość. Sam sobie wydawał się śmiesznym i dziecinnym, lecz i to go cieszyło. Nie przypuszczał, że z oświadczynami pójdzie tak gładko, tem bardziej nie spodziewał się od Magdy natychmiastowej zgody. Widocznie nie doceniał siebie. Widocznie nie jest ot takim zwykłym facetem, kręcącym się po świecie, djabli wiedzą po co i dlaczego. Tak! Poco?! Poco żył
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/69
Ta strona została skorygowana.