wiada, że jest zła i próżna, a najlepszy dowód jej skromność, to że za grzech sobie poczytuje takie chodzenie do szkoły tańca!... A niechże uczy się i tańca, i muzyki, i czego chce. Dzięki Bogu jeszcze Biesiadowskiego stać na to, żeby spełniać takie zachcianki swojej żony. A jak się pobiorą — tak już sobie ułożył — nie będzie dnia, żeby z pustemi rękami przyszedł do domu: raz ciastka, raz czekoladki, raz pantofelki, czy jakie błyskotki. Żeby tylko była szczęśliwa, żeby go tylko kochała.
— Pokocha, napewno pokocha — przekonywał siebie.
Jeżeli chodziło o rozmówienie się z ojcem, nie żywił żadnych obaw. Nie przypuszczał, by pan Nieczaj odmówił mu córki za żonę. Popierwsze, dla takiego Nieczaja to bądź co bądź partja. Mieć zięcia byłego oficera legjonistę, odznaczonego Virtuti militari i Krzyżem Walecznych z trzema okuciami, to nie każdemu nawet największemu rzeźnikowi się zdarzy. Podrugie, stary Nieczaj nieraz sam dawał do zrozumienia, jakiego męża chciałby dla córki, a Biesiadowskiego wyróżniał i poważał. A potrzecie, „Biesiadowski“ — to w całej branży, jeżeli nawet nie więcej, to znaczyło ładne paręset tysięcy złotych, czut‘-czut‘ a do miljona dosięgnie. To też piechotą nie chodzi.
Pod tym względem był tedy spokojny. Pewien był również, że skoro stary na związek przystanie, to już nie będzie sprzeciwiał się kaprysowi córki co do tej szkoły. Pokrzywi nosem, to pewne, człowiek starej daty, nie rozumiejący, że są nowe mody, nowe prądy. Ale zgodzi się, bo będzie musiał.
Przyszło też panu Biesiadowskiemu na myśl, że Magda też goła nie zostanie. Stary Nieczaj gotóweczkę ma i córce nie pożałuje. Dużo, zbyt dużo za swego życia nie
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/71
Ta strona została skorygowana.